Cześć dziewczyny!
Jak wiecie mam fioła na punkcie rzęs. Lubię, gdy są mega długie i podkręcone. Dlatego od lat jestem wierna jednej maskarze – „Colossal Volum Express”, z której jestem bardzo zadowolona. Ale postanowiłam otworzyć się na coś nowego i zaczęłam testować kosmetyk tej samej marki, ale tym razem postawiłam na „Big Eyes”.

Tusz Maybelline, który testuje ma bardzo fajne opakowanie, w kolorze mocnego różu, który bardzo lubię. Po obu stronach maskary znajdują się szczoteczki. Jedna służy do malowania górnych rzęs, a druga do dolnych. Są do siebie podobne, ale mają inne rozmiary. Dla mnie to dobre rozwiązanie, bo zawsze mam problem z malowaniem tych małych kępek poniżej oka.

Jej nakładanie jest trochę bardziej czasochłonne, niż w przypadku „Colossal Volum Express”. Najpierw muszę odkręcić jedną część, potem drugą i tak w kółko. No, ale czego się nie robi dla pięknego spojrzenia i jak zapewnia producent – większych oczu. Sama konsystencja jest całkiem przyjemna i podobna do innych maskar, więc jest dobrze.
Plusem jest brak sklejania rzęs, czego bardzo nie lubię. Ale ten test został zdany bardzo dobrze . Co do trwałości nie mogę się jeszcze wypowiedzieć, bo za krótko z niego korzystałam i nie nakładałam go na jakieś dłuższe dystanse. Ale 3 godziny wytrzymuje bez żadnych większych zmian. Szkoda, że nie jest wodoodporny, bo taki kosmetyk by mi się przydał.

Demakijaż tego tuszu jest łatwy, nie potrzeba żadnych specjalistycznych płynów. Wystarczy wacik, mleczko do demakijażu i w kilka minut mam czyste rzęsy. Trochę ich przy tym wypada, ale to raczej wina mojego nawyku do tarcia oczu.

Po kilku użyciach nie mogę wydać rzetelnej recenzji (zwłaszcza o efektach), więc musicie jeszcze trochę poczekać. Mam nadzieję, że „Big Eyes” sprawdzi się przynajmniej tak dobrze, jak jej poprzednik. A Was moje drogie Czytelniczki zapraszam do bacznego obserwowania etapów testu. Buziaczki

Reklama